
Przedszkolak

Postów: 5
Data rejestracji: 06.07.2006 15:28
|
Krople jednostajnie uderza?y o dach opuszczonego magazynu. Pomimo oznak wieloletniego opustoszenia, przez pokryte kurzem szyby przebija?o si? s?abe ?wiat?o. Co jaki? czas blask znika? na sekund?. Co jaki? czas ze ?rodka odchodzi?o rz??enie. Kto? tam by?.
M??czyzna w bia?ym kitlu i masce na twarzy potrz?sn?? retort? z bia?ym p?ynem. Z szyjki podniós? si? dym. Chemik zakorkowa? naczynie i po?o?y? na stole pe?nym wielokolorowych butelek i ampu?ek.
*
- Mamo, mamo, chce mi si? pi?!
- Ech ma?y... ci?gle czego? chcesz. Poczekaj chwilk?.
*
M??czyzna, zaj?ty do tej pory czyszczeniem modyfikowanego kalashnikowa podniós? g?ow? i zobaczy?, ?e Chemik ju? sko?czy?. Wsta? z oci?ganiem i podszed? do sto?u. Pochyli? si? nad butelkami.
- Sko?czy?e??
- Mówi?em, ?e si? wyrobi?.
- Czemu jest ich a? tyle?
- Wszystkie oprócz bia?ej i niebieskiej s? do wyrzucenia. To ró?ne efekty uboczne lub odparowania. Bia?a i niebieska, wymieszane, dadz? ci wirus, ale bardzo nietrwa?y. Trzeba go stworzy? dopiero maksymalnie na pó? godziny przed podaniem.
*
Kobieta podesz?a do kranu, wzi??a szklank? i wype?ni?a j? zimn? wod?. Zakr?ci?a kran i posz?a z powrotem do pokoju dziecka. Wzi??a po drodze ma?y ?yk.
*
- Nie da si? tego dzia?ania przed?u?y??
- Tlen niweluje dzia?anie zarodników. Same chorobotwórcze cia?ka przypominaj? limfocyty, s? nie do wykrycia. Staj? si? gro?ne dopiero po zetkni?ciu si? z osoczem. Tak wi?c wirus ma pó? godziny od stworzenia do rozpadu. Trzeba go w tym czasie podda? dzia?aniu DNA.
- To czemu tego nie trzymamy w osoczu?
- Bo nawet kropla krwi sprawia, ?e Grad zaczyna produkowa? ów chorobotwórcze limfocyty. Jedna dzia?ka wirusa jest przeznaczona na oko?o pó? miliona cia?ek chorobotwórczych. Na zabicie cz?owieka w ci?gu godziny potrzeba zaledwie stu tysi?cy. Jeden mililitr starczy na rozcie?czenie w jakich? dwóch litrach wody. Cz?owiek po wypiciu szklanki umrze w kwadrans.
- A ile wirusa b?d? mia? z tych dwóch retort?
- Oko?o litra.
- Rozumiem. Jak mo?esz to spakuj retorty z substratami wirusa w jak?? bezpieczn? paczk?.
- Okej. Ale pami?taj ?e wisisz mi jeszcze dwie?cie baniek.
- Jasne, jasne.
*
Szklanka st?uk?a si? o kafelki.
- Mamo, co ci si? sta?o?
Nic, nic dziecko. To tylko... ch??...
- Maaaamoooo!
Nie martw si?, nie b?dzie bola?o.
- Aaaaaaa!
*
Chemik chwyci? obie retorty i troskliwie owin?? g?bk?. Wsadzi? je do pojemnika. Odwróci? si? do Michaela.
- Wszystko!
- Jeste? pewien?
- Tak, teraz dawaj co mi si? nale?y!
- S?u?? uprzejmie.
Michael przesun?? d?oni? po przed?u?onej lufie karabinu. Nagle szarpn?? za zasuw?, podniós? kolb? do ramienia i wystrzela? w Chemika ca?y magazynek. Bia?y kitel powoli nasi?ka? krwi?. Cho? rozrzut serii by? pot??ny, kilka kul trafi?o w cel. Ch?opak zataczaj?c si? wpad? na stó?. Michael jakby dopiero rozumiej?c co si? dzieje skoczy? niczym pantera. Ale nie zd??y?.
Chemik ostatkiem si? zdepta? pude?ko z retortami, rozleg? si? d?wi?k mia?d?onego szk?a. Z pomi?tej tektury j?? unosi? si? dziwnie sycz?cy w zetkni?ciu z powietrzem dym.
Michael, nie my?l?c d?ugo, podbieg? do ?ciany, st?uk? szyb? bezpiecze?stwa i wyj?? szlauch. Po chwili z gumowego w??a trysn??a woda. Zepchni?te ci?nieniem pojemniki spad?y ze sto?u, pot?uk?y si? i wszystko razem wpad?o do zdewastowanej studzienki.
*
- Kochanie, co si? sta?o? S?ysza?em krzyk.
To nic Marc, po prostu mia?am lekkie problemy wychowawcze...
- O jasna cholera, ty suko, co ty zrobi?a? dziecku!
Samo si? skaleczy?o... Ja tylko ul?y?am mu w cierpieniach...
- Zginiesz gnido!
Czy ty my?lisz, ?e rewolwerem mo?esz mi co? zrobi??
- Zaraz si? przekonamy...
G?uchy strza?, cichy j?k.
- Jednak chyba mo?na.
*
- Komendancie, oszala?y nastolatek zamordowa? ca?? swoj? rodzin?! Ca??! On to zrobi? w?asnymi r?koma!
- Louis, pami?tasz Erniego z parku? Brutalnie zamordowa? jak?? spaceruj?c? par?. On ich utopi? w ?róde?ku oligoce?skim!
- Szefie! Mamy wezwanie! Jaka? baba przegryz?a t?tnic? swojemu dziecku! M?? j? zastrzeli? w obronie w?asnej. Co za ?wiat...
- Komendancie, jaki? m??czyzna próbuje swoim samochodem staranowa? bram? komisariatu!
- Co im wszystkim si? sta?o... epidemia?
*
D?uga lufa oparta o ekran zas?ania?a prezentera, Michael str?ci? j? na ziemi? kopniakiem.
- Odkryto ju? ?ród?o epidemii. Jest nim woda! Kto? dola? do cieczy obiegowej wirus, który razem z naszym azotowym systemem oczyszczalni podleg? permutacji. Naukowcy ci?gle próbuj? stworzy? antidotum, lecz nikt nie wie na jakiej bazie stworzono cia?ka chorobotwórcze. Wiadomo natomiast, i? zatruta woda wzmaga wielokrotnie wyzwalanie tak zwanego hormonu agresji.
- A to si? cholera jasna zrobi?em... Ale nie wszystko stracone... W ko?cu jeszcze nigdy nie gra?em uczciwie.
*
- Szefie, dostali?my niezidentyfikowan? ta?m?, pono? jest na niej przemówienie terrorysty odpowiedzialnego za ten ca?y syf.
- To dawaj to na ka?dej z podstacji, cholera go, mo?e chocia? obroty wzrosn?.
*
- Drodzy mieszka?cy Freeze. Wiedzcie, ?e ów rEpidemia Gniewur1; o której tr?bi? media to moja inicjatywa r11; mój twór. Widzicie t? srebrn? fiolk? w mej d?oni? Pi?kna, prawda? Oto i wasze serum. Jutro o, niech spojrz?, dwunastej chc? mie? równy miliard dolarów. Na tej kartce macie numer konta. Nie polecam sprawdza? drogi jak? przeb?d? te pieni?dze, bo, macie moje s?owo, zgubicie si? po czternastym banku. Czystej wody w miejskim obiegu starczy na zaledwie pi?? godzin. Wy macie pi?tna?cie do wp?aty okupu. Po tym czasie b?d? ju? pierwsze ofiary odwodnienia. Pozdrawiam. Aha, no i wznosz? toast za wasze zdrowie.
*
M??czyzna w d?ugim czarnym p?aszczu sta? oparty plecami o latarni?. ?wiat?a przeje?d?aj?cego samochodu odbi?y si? na kolbie wsadzonego za pasek rewolweru. W cieniu pod kapeluszem zamigota? przez chwilk? ma?y ognik papierosa.
Gdy z okna nieopodal przesta?y rozbrzmiewa? s?owa terrorysty, transmitowane ostatnio przez wszystkie stacje miasta, cz?owiek w p?aszczu podniós? g?ow?. Spojrza? w zachmurzone niebo. ?zy czy deszcz? Bez ró?nicy.
*
Ca?e miasto patrolowane by?o przez grupy ci??kozbrojnej policji. Po raz pierwszy od czasów Schizmy Bram zarówno prewencja jak i antyterrory?ci dostali licencj? na zabijanie. Co i rusz gdzie? wybucha?y zamieszki wszczynane przez zatrutych nieszcz??ników. Gdy si? da?o r11; wieziono ich do komisariatów i zamykano w kaftany bezpiecze?stwa. Gdy si? nie da?o... có?... zdrowieli szybciej.
*
Michael siad? przy komputerze i wstuka? adres znanej encyklopedii online.
- Najpierw sprawdz? te cholerne permutacje r11; rzuci? sam do siebie i zacz?? czyta?.
- Oznaczaj? zmiany, przekszta?cenia, ble, ble, ble, wed?ug klucza b?d? losowe... Ale to matematyka... Nic o chemii... Sprawdz? co z tym azotowym oczyszczaniem. Hmm... Odkryte w czasie Schizmy Bram dla policji, system rurek z azotowym ch?odzeniem i tytanowymi przegrodami... Aha, to dlatego to wszystko si? zr?ba?o... Ciecz przechodz?ca przez oczyszczalni? mieszana jest z roztworem azotu i opi?ków srebra, poddawana jest jonizacji, dzi?ki czemu ciecz staje si? odmineralizowana. Pewnie potem t? sól i inne gówna wrzucaj? z powrotem. Mój wirus rozcie?czony w monstrualnej ilo?ci wody, do tego wymieszany z tymi refektami ubocznymir1;... Po prostu si? cholerstwo zmutowa?o. Ju? nie zabija. Teraz namawia do tego innych.
*
Marc wyrzuci? peta do studzienki. Owin?? si? mocniej p?aszczem, pada?o coraz mocniej. Dobrze, ?e tego syfu nie ma przynajmniej w deszczu pomy?la?. Odepchn?? si? od latarni i powoli ruszy? w dó? ulicy.
*
Michael spojrza? na zegarek. Za kwadrans dwunasta. No, ciekawe czy dotrzymaj? s?owa pomy?la?. Poprawi? kalashnikowa na plecach i podszed? bli?ej okna. Wiele, wiele pi?ter ni?ej, spomi?dzy g?sto padaj?cego deszczu przebija?y si? neony. rBank Neuver1;.
*
- Pomijaj?c wci?? poszerzaj?c? swe pole zagro?enia epidemi? mam dla pa?stwa kolejn? z?? wie??. Jak zapewne ka?dy ju? widzia?, pada nieprzerwanie od dwóch dni. I tutaj oddaj? g?os naszemu niezawodnemu meteorologowi. Lucas, witaj.
- Witaj Terrence. No wi?c mamy bardzo z?e wie?ci. Pustynia zwana niegdy? Atlantyck?, miejsce, na którym naj?atwiej o jakie? rpami?tkir1; po Schizmie Bram. Pomimo rz?dowego zakazu prywatna grupa testowa?a na niej jaki? model amatorskiego pocisku. Rakieta trafi?a w z?o?e amunicji. Cytuj?c okolicznych mieszka?ców rwaln??o a? pod S?o?cer1;. Zdetonowana amunicja zawiera?a jaki? dawno zapomniany farsz b?d?cy jak?? tam form? ataku chemicznego. Nowopowsta?a chmura toksyn wymiesza?a si? ze zwyk?ymi chmurami daj?c ów deszcz. Pada? b?dzie jeszcze co najmniej tydzie?, ale, uwaga r11; nie wolno dopuszcza? by deszcz dosta? si? do wn?trza naszego organizmu! Rz?d ju? rozdaje w miejscach publicznych specjalne maski i r?kawice. Uwa?ajcie. Mamy kryzys drodzy pa?stwo. Po prostu kryzys.
*
Marc opar? si? o samochód i zwymiotowa? na chodnik. A jednak nawet deszcz... Woda przeciwko ludziom pomy?la?. Wsta? i, cho? pionu utrzyma? nie móg?, ruszy? dalej. Pami?ta? wojsko. Byle nie sta? w miejscu.
*
?wiat widziany przez lunetk? karabinku zawsze fascynowa?. Wszystko co krzy?owa?o si? z czerwonym paseczkiem wizjera mog?o przesta? istnie? w u?amku sekundy...
*
Du?e zbiorowisko ludzi blokowa?o drog?. Wszyscy opatuleni w przeciwdeszczowe p?aszcze od gry do do?u. I jeszcze te maski. Widok móg? zatrwo?y?. Ale nie cz?owieka, któremu dane by?o widzie? Schizm?. Marc podszed? bli?ej.
- Ludzie, ten biedak nie ma maski!
- O cholera, prosz? pana, niech pan stoi równo!
Zaraz otoczy?o go pi?ciu sanitariuszy, co? mu dawali pi?, przykryli go foli?. Nie przeciwstawia? si?. Straci? wszystko. Po chwili znowu widzia? ?wiat. Dotkn?? twarzy. Jego te? zamaskowali. Wsta?, podzi?kowa? cicho i podszed? do najbli?szego budynku. Opar? si? o niego plecami i ci??ko odetchn??. Faktycznie ta maska pomaga?a.
*
Michael lustrowa? otoczenie przez lunetk?. No w ko?cu by?o ju? za dwie dwunasta. Gdy j?? przegl?da? ludzi przed bankiem, westchn?? cicho. Wyostrzy? wizjer na postaci opartej o mur. Nie, to nie mo?e by? prawda pomy?la?. Ciekawe czy jeszcze ma tatua?.
*
Marc czuj?c kolejny ju? przyp?yw md?o?ci podpar? si? o kolana i zgi?? w pó? . Gdy sko?czy?, zaczepi? r?ce za g?ow? i przeci?gn?? si?.
*
- Cze?? Marc, niech no ci? przywitam...
*
Co? cicho brz?kn??o. Marc odruchowo skoczy? do przodu i przeturla? si? pod stoj?cego nieopodal pickupa. B?d?c schowanym zarepetowa? pistolet i wystawi? lekko g?ow? zza powierzchni samochodu. Jest! Siedemnaste pi?tro! Ale... ten karabin...
*
- I pach!
*
- Au! - Marc z powrotem wturla? si? pod samochód.
Dotkn?? maski. Ca?a. Dotkn?? szyi. Po lewej, tu? nad obojczykiem poczu? rozt?tniony ból. Wyjrza? znów na chwil? i wystrzeli? ca?y magazynek w okno, z którego strzelano.
*
Ludzie, przestraszeni strza?ami spojrzeli na pickupa i w okno ze st?uczonymi szybami.
- To... on!
*
- Oj... r11; Michael cofn?? si? na chwil? od okna. Jedna z kul chyba go drasn??a. Ale po chwili odzyska? zimn? krew. Usiad? na parapecie i spojrza? na ludzi.
- Obywatele r11; krzykn?? r11; tak, to ja jestem tym terroryst? z telewizji. Tam, pod pickupem znajdziecie cz?owieka, który wla? wam trucizn? do ?cieków. Lekko go unieruchomi?em. Jak widzicie, jestem nieuchwytny. Mam nadziej?, ?e pieni?dze b?d? gdzie maj? by?.
*
?o?nierski umys? Marca szybko kalkulowa? szanse na ró?ne warianty. Zastrzeli? go i udowodni? niewinno??? Nie mam amunicji. Ucieka? do domu? Pod domem jest policja... Zostaje pickup.
*
Michael wyj?? z kieszeni pude?ko z nabojami, wyci?gn?? posrebrzany pocisk i pokaza? go ludziom.
- Widzicie to? Oto jedna z trzech fiolek z antidotum. Podoba si??
Spojrza? na le??cego nieopodal palmtopa. Liczby wci?? mia?y tylko dwa zera.
- Szkoda tylko, ?e jeszcze nie widz? pieni?dzy na koncie...
Za?adowa? nabój do osobnej komory w karabinie i wystrzeli? go prosto w silnik pickupa. Zaraz za nim pos?a? zwyczajn? kul?.
- Jak widzicie zosta?y tylko dwie porcje. Jutro zostanie jedna.
*
Marc wygramoli? si? spod podwozia i w?a?nie próbowa? otworzy? drzwi pasa?era, gdy nagle co? rozwali?o si? o mask?. Odskoczy? zas?aniaj?c twarz. Po u?amku sekundy z silnika rozleg?o si? ciche rz??enie. Powoli rozumiej?c co si? dzieje, odwróci? si? i pobieg? w przeciwn? stron?. Po dwóch czy trzech sekundach us?ysza? osza?amiaj?cy grzmot i poczu? na plecach ciep?o. Fala uderzeniowa zepchn??a go na jakie? schody. Stopnie wbi?y mu si? bole?nie pomi?dzy ?ebra. Czyli to jego sprawa pomy?la?.
*
Cyferki na miniaturowym monitorze szybko ros?y. Setki sz?y w tysi?ce. Tysi?ce w miliony. Miliony w miliard. Oto nowoczesny terroryzm.
*
Huk narasta?. Przez zsyp spada?o co? du?ego. To co?, osi?gn?wszy ju? parter, znokautowa?o drzwiami ma?e dziecko i zakl??o szpetnie. Poprawi?o potem na plecach karabin i pobieg?o po ?ladach krwi.
*
- Og?oszenie policyjne! Prosimy w dniach od pi?tnastego do dziewi?tnastego pozosta? w domach. Zatruty deszcz zadzia?a? na przetrzymywanych, chorych na agresj? ludzi, jakby tu rzec... stymuluj?co. Wszyscy zatrzymani stali si? ob??kani i niebezpieczni dla ?rodowiska. Zdarzy?y si? ju? przypadki ?miertelne. Po?ywienie zostanie Wam dostarczone. Nie wpuszczajcie nikogo, kto nie ma identyfikatora czysto?ci wprowadzonego przez ministerstwo. Ludzi, których znacie, te? nie wpuszczajcie, gdy?, na wygl?d, chorzy nie ró?ni? si? niczym od zdrowych. Pozosta?cie czujni.
*
- Ty tam, cela pi??, spokojnie siedzie?!
Wy chyba nie rozumiecie...
- Spokojnie bo ?eb rozwal?!
Kraty nie s? przeszkod? dla si?y. Dla prawdziwej si?y...
Kula odbi?a si? rykoszetem od krat trafiaj?c w ?cian?.
Widzisz cz?owieku, z nerwów nie umiesz nawet we mnie trafi?...
- Odejd? diable! Moja r?ka! Co ty zrobi?e? z moj? r?k?!?!
*
Marc szed? powoli drog?.
- Nie mam nic do stracenia. Musz? to jako? powstrzyma?. Mo?e na uniwersytecie znajd? pomoc.
Podniós? g?ow?.
- O, cholera...
*
Michael siedzia? na dachu znanej ksi?garni. Opar? si? o komin i spojrza? w niebo. Zawsze tak robi?, gdy szuka? pomys?u. Omiata? wzrokiem chmury, jakby szukaj?c prztyczka, który ca?y ten bajzel by zatrzyma?. Niestety chmury nie maj? prztyczków. Maj? pi?tra!
*
Dlaczego tak pusto na ulicach?
Boj? si? nas...
Zobacz, ofiara przed nami.
Jaka smakowita...
*
Dr??cymi r?koma Marc wyszarpa? rewolwer. Zosta?o pi?? strza?ów. Nerwowo podniós? wyprostowane r?ce i wycelowa? w g?ow? najbli?szego cz?owieka. Pad? strza?. Zara?eni ludzie, niczym staro?ytni hoplici, nie przej?li si? ?mierci? jednego ze swoich. Przeszli nad zw?okami i wci?? parli dalej. Marc strzeli? jeszcze czterokrotnie. Wataha przerzedzi?a si? lekko.
*
Ciemna posta? siedz?ca w zag??bieniu jednego z portyków zabytkowej kamieniczki opiera d?ug? luf? karabinu o kolano. Spokojnie wyostrza celownik. Naciska spust. Raz za razem. Parokrotnie.
*
Marc podniós? si? z kl?czek i spojrza? w stron?, z której pada?y strza?y. Nie wierzy?
*
- I mam ci zaufa??
- Musisz.
- Zabi?e? mi rodzin?.
- Zrozum, chcia?em ten wirus sprzeda? w Chinach! Nie tutaj!
- Na razie ci pomog?. Ale nie licz na zbyt wiele.
*
Deszcz pada.
Krople uderzaj? o zimne niczym nagrobki p?yty chodnika.
Nadchodz?
Ju? blisko.
Coraz bli?ej.
*
- Chcia?em i?? na uniwerek spyta? si? m?odych czy wiedz? co? o zarazie...
- Przecie? nikogo nie zastaniesz. Mam lepszy pomys?. Potrzebny nam samolot, papier, szklanki, ropa, benzyna i fajerwerki.
- Zdebilnia?e??
- A ?eby? wiedzia?.
*
- Kim jeste...
Krótki cios w szyj? poprzedzi? znak zapytania.
- Który bierzemy?
- Du?y.
*
- Oliwia, biegnij szybciej.
- Ale mamusiu, ja chce si? pobawi? w deszczu!
- Potem ci wyt?umacz?, biegnij do domu.
Chc? si? pobawi? na deszczu!
- Dziecko, co ci jest?
Nic mamo. Naprawd? nic...
*
- Lej rop? do tych kanistrów i ?aduj na samolot. Benzyn? przelej do tych zielonych butli. Te? za?aduj. Ja lec? sko?owa? jakie? kubki i gazety.
- Ale po choler??
- Zobaczysz.
*
Ma?y punkcik samolotu nik? mi?dzy chmurami.
*
- I co teraz?
- Sprawd? w necie jaki wiatr jest.
- Poczekaj... zachodni.
- Czyli lecimy nad Mine Harbor.
*
- Pos?uchaj mnie uwa?nie. Masz styropianowy kubek. Nalewasz do niego ropy do po?owy. Wsadzasz tam kulk? z papieru i podpalasz.
- I?
- Ja b?d? lecia? nisko nad ziemi?. B?dziesz najcz??ciej jak umiesz wrzuca? te kubki do wody. Nie zgasn?, ropa im na to nie pozwoli.
- Nie powiesz mi po co?
- Zobaczysz.
*
Gdyby kto? by? rybitw?, zobaczy?by du?y, wojskowy samolot lec?cy par? metrów nad wod?. Zobaczy?by ma?e p?on?ce punkty, które wylatywa?y z luku i dryfowa?y po powierzchni oceanu. Po kilkudziesi?ciu nawrotach prawie ca?a przestrze? portu usiana by?a takimi punktami. Wprawna rybitwa naliczy?aby ponad dwie?cie ogników.
*
Zobaczcie, szko?a.
- O cholera.
Pe?na...
- Dzieci, odwró?cie si?
Tupot wielu nó?ek.
Idziemy...
D?uga seria ze stacjonarnego karabinu.
*
Samolot wykonuje nawrót. Wida?, ?e si? spieszy, gdy? ogniki zaczynaj? powoli dogasa?. Cz?owiek w czarnym p?aszczu bierze kanister i zaczyna wylewa? jego zawarto?? do zatoki. Ciecz mieszaj?c si? z wod? i dotykaj?c ogników zajmowa?a si? ogniem.
*
- Okej. Sze??dziesi?t litrów ropy i ponad dwie?cie benzyny. Wszystko to p?onie na dole. I po co?
- Mamy chwilk? na zatankowanie. Wracamy na lotnisko.
- Nie s?uchasz mnie?
- A potem znowu fruniemy nad t? zatok?.
- Super.
*
Woda p?onie.
*
Wielki aeroplan l?duje, posta? targana wiatrem tankuje go. Chyba do pe?na, d?ugo to trwa. Po chwili znowu mkn? w przestworzach.
*
- Która?
- Dwadzie?cia po siedemnastej.
- Czyli min??o ju? pó? godziny. Idealnie.
- Powiesz mi ju? o co chodzi?
- S?uchaj uwa?nie. Mine Harbor jest na zachód od Freeze. Wiatr wieje na wschód. Ogniki by?y po to aby zaj??a si? ropa i benzyna. Paruj?ce paliwa razem z wod? stworzy?y bardzo ci??k? par? wodn?, z du?? zawarto?ci? o?owiu. Ten ob?ok przenosi si? w?a?nie nad Freeze. My odpalaj?c fajerwerki nad miastem sprawimy, ?e chmury wysokie, czyli czyste, rsp?ucz?r1; te toksyczne. Te za? zostan? wtedy jakby przygniecione przez ro?owianyr1; deszcz. Wszystkie toksyny spadn? na ziemi?. I tutaj najtrudniejsza cz??? planu. Sprawd?, czy nie ma gdzie? tutaj jakiej? flagi.
*
Samolot zatacza nad miastem ko?a. Raz po raz wylatuj? z niego ?wietliste race. Przebijaj? chmury. Barwne wybuchy l?ni? nad budynkami.
*
Policjant w masce stoj?cy przed komend? zacisn?? mocniej kaptur.
- O kurde, deszcz mocniej leje... Zginiemy...
*
- Mamo, zobacz!
Wysoko nad miastem. Hen, tu? przy chmurach. Kolosalna sylwetka wojskowego bombowca. A na nim. B??kit, biel i czerwie?. Pomoc! Nad chmurami? Barwy, ha?as, grzmoty. Co? nadchodzi! Co? si? dzieje!
*
- Ludzie r11; drze si? przez megafon posta? w czarnym p?aszczu stoj?ca u wylotu luku baga?owego.
- Otwórzcie kurki z wod?! Wylewajcie j? na ulice! W??czcie zraszacze, uruchomcie baseny, wyrzucajcie wanny cokolwiek. Tylko przykryjcie ulice wod?. Bo tak tylko mo?emy pokona? toksyny!
*
- Córeczko, co ty robisz?
- Bohaterowie kazali. Pomó? mamo. Masz wiadro i te? no?.
*
Ca?e miasto jak jeden m?? j??o oblewa? ulice wod? z kranu. Nasilony, ci??szy od normalnego deszcz sp?ywa? do studzienki przykrywany toksyczn? wod? z kranów.
*
Ile ludzi...
*
- Michael!
- Co?
- Jednego do jasnej cholery nie przewidzia?e?!
- Czego?
- To cholera zakr?? i popatrz.
*
- Szefie! Szefie!
- Co do jasnej anielicy! Jakby? nie zauwa?y? kretynie, mamy ma?y kryzys!
- Mam! Mam szczepionk?!
- To czego tak od pocz?tku nie mówisz! Biegiem z ni? do antyterrorystów!
*
Na oko by?o ich pi?ciuset. Media mówi?y potem o tysi?cu. Szli powoli. Ale szli.
*
- Marc, steruj.
- Jasne.
*
Posta? z karabinem o d?ugiej lufie siedzi na klapie luku baga?owego. Celuje. Strzela. Trafia.
*
- Marc, zatrzymuj? si?!
- Nie mów tyle bo jeszcze nie do ko?ca te toksyny znik?y. Mo?esz niechc?cy co? wypi?!
- E tam, nic mi si? nie...
*
Fala ?mierciono?nych kul ustaje. Toksyczni znowu odzyskuj? dawne tempo i s? coraz bli?ej. Ludzie nie uciekaj?. Wiedz?, ?e nie maj? gdzie. Zamiast tego pomagaj? wodzie wlecie? do studzienki.
*
- Michael? Co ci?
Nic przyjacielu.
- Ty te?? O cholera.
Strza?, g?uche t?pni?cie.
Moja noga! Ja ci? zaraz!
Kla?ni?cie.
*
Odlecieli?
Chyba takr30;
*
Posta? w czarnym p?aszczu podbiega do pok?adowej apteczki. Czego? szuka. Znajduje.
*
Woda wreszcie przemog?a ogie?. Zatoka dogasa.
*
Marc szybkim ruchem odkr?ci? buteleczk? ze spirytusem. Kopn?? zatrutego partnera w bok. Gdy tamten j?kn?? z bólu, spirytus pola? si? wartkim strumyczkiem prosto w jego gard?o. Kaszln??, zaszamota? si?. Pi?.
*
- O, cholera, jakie to niedobre.
- Whisky nie mia?em.
- Marc, co ty mi w nog? zrobi?e?!
- Sta?e? si? jednym z nich.
- Nie da?o si? inaczej?
- To ty chcia?e? mnie zagry??.
- Ech, jak ty co? zrobisz to zawsze ?le. Id? lepiej pilotuj.
Posta? w czarnym p?aszczu idzie, siada na fotelu. Pstryka prze??cznikiem autopilota. ?apie stery i podnosi g?ow?. Z niedowierzania mru?y oczy.
- Co do...
*
Toksyczni znowu zatrzymuj? si? pod naporem kul.
*
M?ody ch?opak wbiega na mostek i kieruje si? do starego wojskowego. Drze si?, przekrzykuj?c ryk silników.
- Panie komendancie!
- Co do cholery?
- Nasz bombowiec na dwunastej.
- Co robi?
- Strzela do wrogów.
- No to macie go chroni? jak [cenzura] w?asn? szeregowy!
- Tajest panie komendancie!
*
Ca?y budynek Filtrów Miejskich obklejony by? policyjn? ta?m? nakazuj?c? zosta? w bezpiecznej odleg?o?ci. Tylko policja mog?a ten nakaz z?ama?.
- Kim wy...
- Jednostka specjalna policji Freeze. Komisarz Cread. Prosz? nas wpu?ci?.
- Ju?. Ale po co wy tutaj? Id?cie lepiej na miasto. W Filtrze nikomu nie pomo?ecie.
- Niekoniecznie.
*
Oflagowany bombowiec wi?nie na chwil? w powietrzu. Spada. Leci coraz ni?ej i ni?ej...
*
- Kurde, nie ma paliwa!
*
Opada pikuj?c. Ale jego pilot to nie dzieciak. Wprawnie podrywa maszyn? do ostatniego wzniesienia. Wyci?ga na szybowcowym ci?gu maksymalny pu?ap, po czym kieruje kolosa na zatok?.
*
- Michael! Spadochron!
- Mam!
*
?o?nierz w pe?nym uzbrojeniu kl?ka przy Filtrze Miejskim Kana?ów Freeze. Wlewa tam szklisto po?yskuj?c? substancj?. Obieg trwa cztery godziny. Cztery godziny do wybawienia.
*
Zwalista sylwetka bombowca z flag? na skrzydle migoce coraz bli?ej horyzontu W ko?cu styka si? z wod?. Niknie pod jej powierzchni?. U?uda ciszy trwa przez sekund?. Nagle wody Metro Harbor czerwieniej? i rozlega si? og?uszaj?cy huk. Oflagowany rApollor1; spe?ni? swe zadanie. Ju? nie jest potrzebny.
*
Linia kilkunastu my?liwców p?dzi nad miastem. Z ka?dego z nich wylatuje struga szklistej substancji. Ciecz miesza si? z deszczem. Razem spada na ziemi?, b?ogos?awi?c jej mieszka?ców.
*
Armia zatrutych nieszcz??ników idzie coraz wolniej. Niektórzy padaj?. Chciwie pij? deszcz. Zlizuj? krople z asfaltu jezdni. Czuj?, ?e ?yj?!
*
- Panie burmistrzu, kryzys za?egnany.
- Dzi?kuj? generale.
- Kto zrobi? serum?
- Studenci z uniwersytetu. Dostan? stypendia.
- Dobrze. A gdzie nasi g?ówni wybawcy?
- No wi?c... widzi pan te dwie okr?g?e flagi ko?uj?ce nad miastem?
- Tak! Na Boga! Co to jest?
- Spadochrony panie burmistrzu. Spadochrony.
*
- Wiesz co Marc?
- S?ucham?
- Ja... przepraszam ci?. Przykro mi z powodu twojej rodziny.
- Wiesz, ja wiem, ?e nie chcia?e?, ale mimo wszystko to... ?le zrobi?e?. Poprawisz si??
- Mam nadziej?.
- Aha, sorry za nog?.
- Nie szkodzi. To ma?a cena za to co zrobi?em temu miastu.
- Ju? nie przesadzaj, postawi? nam pomnik.
*
Rozlega si? ?miech. ?miech, niczym kwiaty na wiosennej ??ce pojawia si? w ró?nych miejscach w ca?ym mie?cie. Chmury przerzedzaj? si?. Promienie s?o?ca padaj? na ziemi?. Poszerzaj? si? i ju? po chwili ca?e miasto l?ni. Woda za?amuje ?wiat?o, nad Centrum tworzy si? t?cza. Nowe przymierze. Nowy pokój. Nowy pocz?tek.
___
Ten tekst poszed? na konkurs literacki Fantasyworld.pl i (cho? wyników jeszcze nie ma) zdoby? ca?kiem przychylne oceny. Wys?a?em te? go jako opowiadanie debiut do NF Zapraszam do komentowania tudzie? krytykowania... PS - poci?te z pe?n? odpowiedzialno?ci?  |